Coliving, tak jak
cohousing, opiera się na słowie community – wspólnota. I na
pierwszy rzut oka może się wydawać, że znaczy to samo. Ale jednak różnica jest
istotna, mniej więcej taka jak pomiędzy wynajęciem mieszkania a zbudowaniem
domu.
Po co wspólnota?
Zacznijmy od podobieństwa – obie
idee narodziły się z potrzeby życia we wspólnocie, zmęczenia odrębnością i
zamykaniem się w ramach podstawowej komórki społecznej. Ludzie zamarzyli o tym,
by miejsce, w którym mieszkają w naturalny sposób skłaniało ich do nawiązywania
i utrzymywania relacji z sąsiadami. Nie chodzi tu o tzw. „komunę”, gdzie nie
istnieje własność i wszystkim co posiadamy dzielimy się z pozostałymi
członkami. Chodzi o to, by – poza
przestrzeniami prywatnymi – były
też przestrzenie współdzielone i poczucie wspólnoty, które daje poczucie
bezpieczeństwa, przynależności i buduje tożsamość oraz przywiązanie do miejsca.
Cohousing – decydujemy wspólnie
Proces budowania wspólnoty w idei
cohousingu zaczyna się już na etapie planowania. To trochę polega na
tym, że kilka-kilkanaście rodzin, które postanowiły wybudować dla siebie domy,
kupują jedną, wspólną dużą przestrzeń i razem ją rozplanowują. Nie chodzi tu o
to, że każdy dom czy mieszkanie musi być jednakowe – jedni mogą mieć większe,
inni mniejsze itp. – istotą są części wspólne. Członkowie cohousingu budują
sobie np. wspólną kuchnię i jadalnię, miejsce do zabaw dla dzieci, czasem taki
duży „salon”, gdzie mogą się spotkać wszyscy razem, albo bibliotekę, w której
mogę się dzielić książkami, mają wspólny ogród, warzywniak itp. Razem je
planują i razem wszystko ustalają. Wspólnie też tym zarządzają. Nie ma żadnego
dewelopera, zarządcy, spółdzielni (w znaczeniu naszych spółdzielni
mieszkaniowych), nie ma zarządu, prezesa, kadencji itp. Działa to jak duża,
wielopokoleniowa rodzina. Poza realizacją potrzeby bycia we wspólnocie, istotą cohousingu
jest współdecydowanie.
Coliving –
mieszkamy wspólnie
Coliving u podstaw ma tę samą
potrzebę wspólnoty, ale pomija aspekt współdecydowania. Z badań przytoczonych w
amerykańskim Wired Magazine wynika, że prawie 60% 18-34-latków czasem lub
często czuło się samotnie. Jest to tzw. pokolenie millenialsów, które charakteryzuje
się przedłużonym czasem poszukiwania swojej ścieżki życiowej, czy wręcz byciem
wiecznie „w drodze”. Rzadziej i później wchodzą w poważne związki i zakładają
rodziny, łatwiej i częściej zmieniają pracę, mają silną potrzebę rozwoju i
otwartości na zmiany. Jednocześnie chcą by ich życie było równie pasjonujące na
każdym polu i nie mają potrzeby oddzielania życia prywatnego od zawodowego, jak
robiły to wcześniejsze pokolenia. I dla nich właśnie zostały stworzone miejsca colivingowe.
Stworzone, bo wybudowane i zarządzane przez jakąś firmę, a mieszkania tam się
wynajmuje. Domy colivingowe znajdują się w dużych miastach, np. w Londynie czy
San Francisco, najczęściej blisko siedzib dużych firm zatrudniających młode
osoby. Idea ta wyrosła z bardzo już popularnego coworkingu, czyli miejsc, w
których osoby pracujące na zlecenia, a nie na etacie, mogą wynajmować biurka we
wspólnej przestrzeni.
Całe życie na
uniwerku
Domy colivingowe przypominają
trochę akademiki o bardzo wysokim standardzie. Zapewniają nie za duże
mieszkania prywatne i sporą, bardzo dobrze wyposażoną część wspólną – kuchnie,
jadalnie, wspólne miejsca relaksu, pralnie – wszystko oczywiście wyposażone.
Nie zapominają o takich szczegółach jak parkingi dla rowerów czy ogród.
Mieszkanie tutaj się wynajmuje, co zapewnia wygodę (bo o jego funkcjonalność i
stan odpowiada zarządca), mobilność (wystarczy wypowiedzieć umowę i można się
przeprowadzać), oszczędność czasu (nie traci się go na dojazdy do pracy).
Umożliwia też swobodne przenikanie się pracy z życiem prywatnym – z tymi samymi
osobami pracujemy i mieszkamy. Brzmi jak koszmar? Widocznie nie jesteś
adresatem tego pomysłu. Mieszkania rozchodzą się jak ciepłe bułeczki.
TO DZIAŁA
07.09.2016